dimanche 13 février 2011

Paryskie wędrówki Zapolskiej (4-PL)


Cet article fait partie d’une série consacrée au séjour parisien de Gabriela Zapolska (1889-1895), en polonais (1-PL, 2-PL…) ainsi qu’en français (1-F, 2F…), rédigée à l’occasion d’une exposition consacrée à cette femme de lettres, journaliste et actrice (Musée de la Littérature, Varsovie, d’avril à juin 2011).

Artykuł ten dotyczy pobytu Gabrieli Zapolskiej w Paryżu miedzy 1889 i 1895 rokiem i jest jednym serii, którą opublikuję w niniejszym blogu, w wersji polskiej (1-PL, 2-PL…) oraz francuskiej (1-F, 2-F…), pisany z myślą o wystawie poświęconej Zapolskiej pisarce, aktorce i dziennikarce (Muzeum Literatury, Warszawa, od kwietnia do czerwca 2011 r.).

Znów poszłam na Wystawę Powszechną i przez cały dzień zwiedzałam pawilony. Z narastaniem zmroku białe płótna pokrywają witryny. Ze wszystkich pawilonów wybiegają tłumy ludzi i tłoczą się dokoła olbrzyma, który powoli, jakby leniwie, światłami swe kontury na niebie oznacza. Wszystkie głowy wznoszą się do góry, okrzyki: „Tiens !”, „Voilà”, „Magnifique !” „Sublime !” – wybiegają w powietrze.

Nagle – fioletowe zabłysło światło, szum wody, miliony iskier… to fontanny kolorowe, które tryskają jak cale snopy klejnotów rozbryzgując się na miliony części. W oddali bieleją posagi oblane elektrycznym światłem, tony czardasza płyną w przestrzeni; na wózku owinięta czarna szata, przesuwa się almeja z ulicy Kairu. (*)

Je suis la bayadère de la rue du Caire.” – Jestem bajaderka z ulicy Kairu – śpiewa sympatyczna Valti przechylając swa główkę o farbowanych na rudo włosach. Potrąca przy tym tak ładnie „son petit bedonswój mały brzuszek, ze publiczność przepełniająca salę Scali wita jej „danse du ventre” – taniec brzucha – frenetycznymi oklaskami. Rzeczywiście, ten mały buziak paryskiego ulicznika oprawny w olbrzymi różowy, krepowy, przetykany zlotem kapelusz, ta cala postać śpiewaczki, błyszcząca od szychu i simili – diamentów, owinięta w pasy aksamitu i różowego atlasu, spod których nierzadko przebija się w cielisty trykot wciśnięta śliczna noga, cala ta figurka, zda się, naszkicowana ołówkiem Grevina, robi niezmiernie sympatyczne wrażenie i potrząsanie żołądkiem pokrytym złotą lamą, zachwyca widza.

Śliczna dziewczyna opiera swe białe rączki na wydatnych biodrach ujętych w złociste pasy i przymrużając oczki, śpiewa:
Fiou, fiou,
Abdi-abdah
Dansons, dansons
La danse du ventre.

Jeśli Valti wywołuje frenetyczny oklask przy każdym refrenie swej piosenki, kołysząc się w blasku elektryczności, która kładzie jej złotawe tony w kaskadę włosów lub zapala iskry w piórach jej kapelusza, cóż dopiero prawdziwe almée! Cóż dopiero te urocze a tajemnicze istoty Wschodu, tańczące pośród dymu kadzideł i przesiąknięte wonią esencji różanej!

Po powrocie z café-koncert przysięgłam sobie podążyć na ulice Kairu. I widziałam te słynne tańce pod egipskim namiotem wykonane przez Fatimę, Aiouszę, Hanem, Faridę, Adilę, Gumę i Selikę, ale wieczorem wróciłam do La Scali.

Na scenie wśród blasków elektryczności kołysała się rudowłosa dziewczyna, uśmiechnięta, powabna, cala lśniąca od atlasów i sztucznych brylantów. Cienki jej sopranik oznajmiał: „Jestem bajadera z ulicy Kairu.” Patrząca publiczność entuzjastycznym rykiem przyjmowała taniec ulubionej szansonistki. Widocznie atlas, pióra, szyk, elektryczność i ta gracja kobieca porywa i jedynie zajmuje. Nie wiem dokładnie, lecz to wiem, ze i ja serdecznie do Valti wolałam:

Dansez ! Dansez la danse du ventre !...” nie chcąc, aby to śliczne zjawisko zbyt prędko zniknęło ze sceny. (**)


Od pierwszej po południu wybieraliśmy się, Pani Nini, jej mąż i ja, na uroczystość zamknięcia Wystawy Powszechnej. Po spożyciu olbrzymiej ilości serów: roquefort'u, brie, petit gervais, gruszek, winogron, orzechów, petits fours, pommes vanillées, konfitur, po pochłonięciu kilku filiżanek czarnej kawy skropionej obficie „ma fine”, Pani Nini R., moja sąsiadka, zadecydowała „Il est temps de partir”. Odetchnęłam. Oto wybiło już wpół do ósmej i siedzieliśmy ciągle kolo tego nieszczęsnego stolcu jedząc i jedząc bez końca. Powinniśmy już być na tej wystawie od dawna. Lecz Pan R. był innego zdania. Pochłonął jeszcze salaterkę czarnej kawy, funt winogron i zabrał się do robienia prowizji na drogę. Wiec, plaska flaszeczka koniaku, cztery garście orzechów i na moją intencję pół funta smażonych owoców. Chciał jeszcze wsiąść tort Courcelles i butelkę Chartreuse’y, lecz temu stanowczo oparła się pani Nina. – „Lepiej weź to – mówiła, pakując do kieszeni męża tuzin świeżych fig – to mnie orzeźwi, gdy mnie uduszą”.

Wreszcie przypiąwszy sobie i mnie olbrzymie pęki fiołków zadecydowała, ze jesteśmy „très bien”, potrzasnąwszy olbrzymią mufką, otworzyła pochód mówiąc do męża: „tu sais, mon chat, gdy przyjedziemy na wystawę, zatrzymamy się, w jakiej restauracji, bo czuję, że mi coś brak”! Nieba! Czegoż tej kobiecie jeszcze brakować może!

Wydostawszy się na ulice poczuliśmy od razu przedsmak uroczystości nocnej. Dorożkarze z wysokości kozłów urągali czując się niejako w apoteozie swej potęgi. Przed stacjami tramwajów roiły się czarne tłumy, oczekując wywołania kolejnego numeru, branego au guichet. Małe omnibusy przejeżdżały wolno, cale zapchane pasażerami, a ich konduktorzy krzyczeli z charakterystycznym akcentem: „… A l’exposition porte Rrrrappp… cinquante centimes”. Lecz pan R. pur sang paryżanin, poczuł się dopiero w swoim żywiole. Podskakując biegał od jednego woźnicy do drugiego pokazując im pięciofrankową monetę trzymaną w palcach. Wreszcie jeden z owych możnowładców, zdecydował się przyjąć nas do swojej dorożki. „Mais sous savez, mon bourgeois – wyrzekł uroczyście przechylając się z kozła – c’est cent sous !

Po obu stronach bulwarów, czarne kolumny ludzi posuwały się szybko w stronę wystawy, tysiące dorożek, powozów, omnibusów, stłoczone zalegały środek ulicy. Chwilami ruch był zupełnie zatamowany. Policjanci schrypnięci, zmęczeni, uwijali się pomiędzy końmi, starając się zaprowadzić lad jakikolwiek. Przekleństwa powożących, rżenie koni, śmiech pasażerów czyniły chaos nie do opisania.

Krwawa luna pokrywała niebo od strony Trocadéro. Wyszedłszy z dorożki stajemy przed wejściem. Pogoda przepyszna, niebo czyste i powietrze, choć zimne, ale zupełnie suche. Wydostajemy się poza guichet i biegniemy szybko w stronę pałacu. Cóż Wam teraz napisze! Jakże zdołam przedstawić wam ten potok płonący, w którym, kąpie się w tej chwili pałac Trocadéro i Pole Marsowe! Wszystkie gzymsy pałacu, okna, balkony, balustrady, ornamenty obwiedzione są świetlaną nitką, a w każdym oknie, bukiety kolorowych świateł migocą jak mistyczne kwiaty. Olbrzymie skrzydła pałacu złote zakreślają półkule. I wszystko pali się, plonie, drży pod tchnieniem wiatru. Sekwana zasiana statkami odbija kolorowe światła, które kołyszą się na pokładach. Restauracje wodne obwiedzione zielonymi girlandami latarek błyskają złoconymi przodami swych kształtnych korpusów.

Pod więżą Eiffla straszna czerń porusza się krzycząc i hałasując bez pamięci. Tymczasem jedna z orkiestr umieszczonych w kiosku gra jakąś odwieczną polkę. Tłum zaczyna podrygiwać. Mężczyźni gwiżdżą, kobiety nucą. Nagle wystrzały armatnie wstrząsają powietrzem. Wieża Eiffle’a staje w płomieniach! Cała! Jak potwór płonący, jak stos przez szatanów podniecany krwawi się cala w purpurze. Rusztowanie żelazne, całe pęki wiązań odcinają się czarnymi liniami wśród purpury ognia. Jest to widok tak czarodziejski, ze dech w piersiach zamiera. Ze wszystkich krzaków buchają jednocześnie purpurowe blaski, fontanny przybierają krwawą barwę i rozsypują deszcz z rubinów. Posąg Republiki drży w czerwonych płomieniach a tłumy krzyczą: „Vive la République !(***)


Wybrałam się na lewy brzeg Sekwany, gdzie, naprzeciw kościoła Świętego Sulpicjusza, w Sali Merostwa, odbywał się Międzynarodowy Kongres Kobiet. Jako dziennikarka, siedziałam na estradzie w towarzystwie mężczyzn – dziennikarzy i obserwowałam salę.

Było to zupełnie ciekawe widowisko. Przez trzy dni konałam ze śmiechu. Doszło do tego, ze Renée Marcil rwała się bić jednego mężczyznę, który wlazł na estradę i wymyślał całej sali od podłych. Złapali Renée Marcil i trzymają. Ona piszczy, wrzeszczy i rozdaje kułaki na prawo i na lewo. Szeliga dostała w zęby. Ten Du Bellay, który obraził Marcil, złapał od Rojeckiej parasol i czeka. Powiadam ci – konać ze śmiechu! Na Sali ze 3 000 osób wrzeszczy, śmieje się, ryczy. Panna Popelin (adwokat- o Jezu! Szpilki sprawy bym jej nie dala), rezyduje, ale nikt jej nie słucha. Powiadam Ci heca! Baby się kłócą, piszczą, docinają sobie. Mężczyźni kpią i coraz to jeden włazi na estradę i sieje niezgodę. Stefka Feindkind mówiła bardzo przyzwoicie o robotnicach. Dostała brawa. Potem Finlandka zyskała ogólne pochwały. Ale Angielki i Niemki! Skandal! Nie pozwolili im mówić, sykali, wyli. Zresztą przeczytasz to w „Przeglądzie Tygodniowym”, bo będzie „List” o tym.

Sala długa, stosunkowo dość wąska, zapełniona po brzegi. U wejścia, przy drzwiach szeroko rozwartych, przez które płynie struga majowego słońca stolik, na którym obok całej masy papierów więdnie pęk róż i konwalii. (****)

Na estradzie prezyduje Pani Maria Szeliga-Loevy – sekretarka Unii Wszechświatowej Kobiet. Obok, Pani Potonnié-Pierre, sekretarka Federacji Francuskiej, autorka całego szeregu artykułów mających na celu polepszenie losu kobiet. Dalej, Pani Blanche Edwards, doktór medycyny, Pani Morsier, walcząca z prostytucją, Pani Léon Bequet – założycielka schroniska dla kobiet brzemiennych przy Avenue du Maine, Pani Valette – dziennikarka i wiele, wiele innych...

Lecz wielki hałas i krzyk się rozpoczyna – to kwestia poszukiwania ojcostwa wniesiona na estradę wywołuje burzę protestacji ze strony kilku mężczyzn. W rozprawie tej biorą gorący udział przeważnie mężczyźni, którzy z brutalnością i tą siłą, tak wspaniale ujawniającą się w chwili bronienia swych praw, opanowali estradę i z niej bronią swej bezkarnej donżuaności, swych miłostek, czasem jednodniowych, po których dla nich pozostaje …wspomnienie (!), rzecz niewymownie poetyczna, a kobietom często łzy, rozpacz, choroba, nędza i – dziecko! Prostytucja i poszukiwanie ojcostwa, oto dwie najwybitniejsze chwile Kongresu.

Kongres ten nie był śmiesznym zbiorem wojujących przeciw mężczyznom kobiet. Był reakcją i buntem przeciw uciskowi całej ludzkości. Nadto jeszcze występował bardzo silnie przeciw wojnom i w przemówieniu Pana Richer, zaznaczył pokojowe usposobienie kobiet. Zajmowano się bardzo poważnie i rozbierano kwestie nierównego wynagrodzenia pracy kobiet w stosunku do pracy męskiej. Kongres ten miał za zadanie rzeczywiste polepszenie losu kobiet. Zadanie to nie zostało zapewne osiągnięte w zupełności. Losy wyzwolenia kobiecego są zanadto związane z losami całej ludzkości… (*****)

(*) Publicystyka (Z krainy wróżek – Wrażenia z Wystawy Powszechnej, 1889
(**) Publicystyka (Z krainy wróżek – Tańce egzotycznej, 1889
(***) Publicystyka (Uroczystość nocy), 1889,
(****) Listy (nr 197), 1892
(*****) Publicystyka (Kongres kobiecy w Paryżu), 1892.

Aucun commentaire: