vendredi 11 février 2011

Paryskie wędrówki Zapolskiej (3-PL)


Cet article fait partie d’une série consacrée au séjour parisien de Gabriela Zapolska (1889-1895), en polonais (1-PL, 2-PL…) ainsi qu’en français (1-F, 2F…), rédigée à l’occasion d’une exposition consacrée à cette femme de lettres, journaliste et actrice (Musée de la Littérature, Varsovie, d’avril à juin 2011).

Artykuł ten dotyczy pobytu Gabrieli Zapolskiej w Paryżu miedzy 1889 i 1895 rokiem i jest jednym z serii, którą opublikuję w niniejszym blogu, w wersji polskiej (1-PL, 2-PL…) oraz francuskiej (1-F, 2-F…), pisany z myślą o wystawie poświęconej Zapolskiej pisarce, aktorce i dziennikarce (Muzeum Literatury, Warszawa, od kwietnia do czerwca 2011 r.).

Postanowiłam zwiedzić bazylikę Sacré-Cœur, na wzgórzu Montmartru. Weszłam nagle w las rusztowań – okrążyłam je dokoła – i – stanęłam na drewnianej podłodze wyciągającej się w przestrzeni na kształt wielkiego pomostu. Przede mną morze kominów, dachów, wież, łuków tryumfalnych… Poza mną, jak skamieniała nagle olbrzymia oblubienica, cala biała, wielkiego majestatu pełna bazylika montmartska, nad leżącym u jej stóp miastem dominująca.

Jestem sama prawie ponad ta przepaścią wypełnioną cielskiem miasta – olbrzyma; słońce zachodzi powoli, cisza dokoła przenikliwa, mistyczna i tylko z oddali, jakby fala powietrzna podrzucane, przypływają pod stopy świątyni niezrozumiale wycia wydzierające się z łona Paryża.

Tymczasem tarasy Montmartru rozciągają się u stop moich, bramowane całą masą belek żółtoszarych o złotych, wystygłych odcieniach.

W nizinie na pierwszym planie las domów zmieszanych razem, stłoczonych, ledwo się odcinających niepewnymi konturami i poznaczonych zaledwie rozmazaną plamą drzewnej zieleni. Lecz już dalej plan drugi ginie w masie rudawego popiołu, wznoszącego się jak wyziew trujący z cielska miasta.

I ponad tym wszystkim, jak latarnia morska z fal spienionych nagle wykwitające, czernią się wieże Notre-Dame, świeci złotą strzałą Inwalidów, szkielet wieży Eiffla, Święta Klotylda, Panteon, Val-de-Grâce, Św. Sulpicjusz i tyle innych. U stóp wzgórza powiewa chorągiew jaskrawa, nowa, impertynencka. Obok komin fabryczny dumnie dźwiga złoconą koronę. Ponad ma głową migają latawce, jak potworne z pola zbiegłe motyle. Jeden z nich wpadł w zagłębienie wyższej części bazyliki i przytulił się do tej pustej niszy, jak plama jasnozielona na bladym tle kamienia. (*)

Któregoś dnia, mój znajomy zapytał mnie:
- Chcesz Pani poznać Aristida Bruanta?
Chciałam go zobaczyć, tego znanego wszystkim piosenkarza, który śpiewa o nędzy.
- Ale czy on sam mi zaśpiewa „A Saint Lazare”?
- Zaśpiewa!
- I „Sur l’ trottoir”?
- Zaśpiewa!
- No to chodźmy!

Jak wycie jesiennego wichru, tak w ciemni wilgotnych nocy paryskich pod niepewnymi smugami gazowych latarni przelatuje od czasu do czasu przeciągła, straszna nuta.

Jakiś wlokący się powoli voyou zawyje jak pies skaleczony jedną zwrotkę, a już spod cmentarnych drzew sterczących wśród opustoszałych bulwarów leci jak echo drugie wycie – druga zwrotka:
C’est de la prison que je t’écris, O mon pauvre Hippolyte !...

I wysoko, zda się aż ku czarnemu, w ciemny, czerwonawy odcień przechodzącemu niebu, drży jęk zwierzęcy :
A Saint Lazare…!

I wszystko tam jest w tych pieśniach Bruanta: ta korupcja i zgnilizna proletariatu gnieżdżącego się jak masa skłębionego robactwa w cuchnących pasażach przedmieść zarogatkowych, płacz nieprawnych i opuszczonych jak szczenięta dzieci, jęk znieważonej dziewczyny, szept zgłodniałej kobiety, blask migających noży, tęsknota serdeczna zamkniętej za kratą nędzarki, szczęk zębów zmarzniętego żebraka – słowem, całe nieszczęście tych, którzy od Montmartru aż do Glaciery idą zbitym szeregiem doskonale wyćwiczonego legionu – wiecznie gotowego do apelu zbrodni, z nerwami tańczącymi ciągłą sarabandę, z kurczem pustego żołądka, z próżnią w mózgu i czerwoną płachtą przed przesyconym absyntem wzrokiem.

Gdy drzwi się przede mną otwarły, stojący na progu niski, krępy mężczyzna w czerwonej koszuli i długich butach krzyknął w głąb knajpy:
- Une belle gonzesse !... Piękna nana!

Zaledwie weszłam, cały tłum gości powstał i otoczył mnie dokoła. Rozległo się przerażające wycie:
- Oh la la, c’te gueule, c’te binette, oh la la, c’te gueule qu’elle a !...
Un deux, trois !

I nagle jak na komendę wszyscy załamali z przerażeniem ręce!
- Oh ! Qu’elle est pâle ! Jaka ona jest blada!

Krępy mężczyzna w czerwonej koszuli zaczął krążyć od drzwi wejściowych do kontuaru i przymykając oczy, ochrypłym głosem rozpoczął:
C’est de la prison que je t’écris… ô mon pauvre Hippolyte !...

Po chwili znów chodził miedzy stolami, śpiewając:
A Montparnasse !...

Kelnerzy roznosili kufle, stukali spodkami, goście krzyczeli, wyli, pluli, wymyślali – co chwila ktoś wchodził, trzaskając drzwiami z łoskotem, gaz kołysał się szarpiącym blaskiem, a Bruant śpiewał ciągle z przymkniętymi oczami – drepcząc ode drzwi do kontuaru, wyrzucając z siebie nadzwyczajne tony, ochryple, trywialne, burżuazyjne. I nie poznawałam tej piosenki, która takim strasznym jękiem wśród ciszy nocnej się snuje. Budziła mnie często ze snu, a echo jej jak kołysanka wracało uparte, chorobliwe, bezustanne….

Zdziwiło mnie, że skończywszy, robił rodzaj żebraniny przez swego kelnera, który chodził z miseczka i zbierał susy od gości.

I wszyscy – cały Paryż inteligentny, wykwintny, elegancki chodzi do Bruanta słuchać jego piosenek. Ta rymarka cudzej nędzy, to sprzedawanie detaliczne łez i cierpień stygnących z głodu trupów, to zbijanie pieniędzy za pieśni, zda się przed szybami Morgi zrodzone, nie miało dla mnie nazwy.

Gdy wychodziłam, Bruant ukłonił się z kurtuazją mówiąc :
- Bonsoir, Madame.

Będąc już za drzwiami, usłyszałam zabawny śpiew:
- Tous les clients sont des cochons, la fari don daine, la fari don daine, la fari don don… Wszyscy klienci są świniami…

Powracając do domu, mimo woli wytężałam ucho, aby pochwycić w oddali glos jakiegoś ochrypłego nędzarza, śpiewającego o chłodzie i głodzie Bruantowskie piosenki. Czekałam, aby z czerni Rochechouartu lub z wyżyn Montmartru spłynął znów ku mnie ten jęk zwierzęcy, do głębi wstrząsający… Lecz nędzarze milczeli, kryjąc się po katach i tylko wiatr nagimi gałęziami drzew poruszał i po żółtych smugach rewerberów niepewne cienie rozwłóczył…. (**)

Stefanie, mój drogi przyjacielu,

W tej chwili idę na generalną próbę, która tutaj jest właściwie premierą. Biorę ze sobą twoja fotografie! Włożę ja za stanik. Broń mnie przed publicznością paryską. Boje się! Wezmę coś na uspokojenie. Napiszę jak było po powrocie za cztery godziny. Bądź zdrów!

Wracam z teatru! Jestem pod wrażeniem tak silnym, ze ci opisać nie umiem. Odniosłam triumf nadspodziewany. Powodzenie moje rosło w miarę sztuki. Przerywano mi, co chwila ogłuszającymi brawami. Klaki tu nie ma wcale. Po scenie II aktu brawa trwały tak długo, że aż aktorzy stali zdziwieni. Autor, dyrektor, wszyscy ściskali mnie, całowali, winszowali. Séverine przyszła do mnie do garderoby.

Słowem – cos zupełnie odurzającego. W korytarzach nie mówiono o nikim, tylko o mnie. Dookoła słyszałam „Épatante ! Charmante ! Adorable !” Reporterzy zapełniali moją garderobę. Kwiatów mam cale stosy. Mam gorączkę z trwogi przed tym powodzeniem. Antoine mi proponuje grać „Norę” Ibsena, moją ulubioną rolę! Jestem uświęcona przez Paryż! Gdyby nie stosy kwiatów zapełniających mój salon, myślałabym, że to był sen. Zwyciężyłam! Stanęłam oko w oko z ta straszną hydrą, jaka jest publiczność paryska, i powiedziałam sobie „teraz stawiam wszystko na jedna kartę! Albo mnie zaadoptujecie, albo…” Entuzjazmem mnie powitano, zaadoptowano, wyciągnięto do mnie ręce z serdecznością tak szczerą, tak pociągającą, że to wszystko, co doznałam bolesnego w kraju, występuje mi jeszcze silniej, jeszcze boleśniej w tej chwili, w której nie powinnam czuć nic, jak tylko radość i szczęście z doznanego powodzenia. Po sukcesie moja emocja opadła. I nie czułam już więcej radości. Skąd u mnie to jakieś znieczulenie na powodzenie, którego nikt zrozumieć nie był w stanie. Antoine powiedział: ”laissez-la, elle a la joie triste” – zostawcie ją, jej radość jest smutna. Antoine dał mi nową rolę w „Złudzeniach” Lecomte’ a. Wymawiam teraz lepiej to francuskie „rrr”. Muszę jeszcze popracować nad „e” muet, którego prawie się nie słyszy przy wymowie, co jest bardzo trudne. (***)

(*) Publicystyka (Bazylika Sacré-Coeur), 1891.
(**) Publicystyka (Bruant), 1892.
(***) Listy (nr 189, 190, 194), 1892.

Aucun commentaire: